Stone Town to tak naprawdę historyczne centrum stolicy wyspy Unguja, wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Unesco. Można w nim zwiedzić kolonialne pałace (pałac cudów, arabski fort), różnorodne, tętniące życiem bazary z typowymi, lokalnymi produktami, historyczny targ rybny, a także muzeum Freddy’ego Merkurego.
Nasz pobyt w „Kamiennym Mieście” był dość intensywny, ponieważ na zwiedzanie mieliśmy niecały jeden dzień. Do południa podróżowaliśmy dala dalą z Kizimkazi, o czym pisaliśmy tutaj, a planowaliśmy jeszcze popłynąć tego dnia na słynną wyspę żółwi. Poza tym chcieliśmy choć trochę poczuć obecnego w tym miejscu ducha historii, zatracić się labiryncie uliczek i skosztować lokalnych specjałów.
Już po pierwszym spacerze dostrzegliśmy, że miasto kamienne jest tylko z nazwy. Wiele domów chyli się niestety ku upadkowi, czego przyczyną jest kamień wapienny powstały z rafy koralowej – kruchy materiał, będący niegdyś podstawowym materiałem budowlanym. Uliczki są wąskie i pełne lokalnych sklepików. Nam najbardziej podobały się te z afrykańskimi obrazami w stylu tingatinga. Obrazy tingatinga charakteryzują się żywymi, jaskrawymi wręcz kolorami, a ich głównym motywem są dzikie zwierzęta.
W Stone Town zatrzymaliśmy się w hostelu Bottoms Up, który możemy z czystym sumieniem polecić. Znajduje się on blisko najważniejszych atrakcji stolicy wyspy, a także blisko portu, z którego wypływają łodzie w kierunku Prison Island. Pomimo że nasz pokój znajdował się prawie na samej górze budynku i trzeba było się na niego dość wysoko wspinać, widoki rozciągające się z naszego tarasu rekompensowały te „drobne” niedogodności.
Changuu
Na wyspę wybraliśmy się praktycznie natychmiast po dopełnieniu formalności z zameldowaniem się w hostelu. Pomimo że w planach mieliśmy początkowo tylko spacer w kierunku portu, szybko znaleźliśmy dobrą okazję do popłynięcia na spotkanie z żółwiami, a raczej okazja znalazła nas…
Prison Island, wyspa która w przeszłości stanowiła więzienie dla niewolników, obecnie jest domem ponad stuletnich żółwi. Więzienie nigdy nie pełniło jednak swojej roli. Był to raczej punkt przeładunkowy niewolników przed sprzedażą na targu w Stone Town. Później wyspę przebudowano na ośrodek kwarantanny dla chorych na żółtą febrę (albo podejrzanych o taką chorobę). Skąd na wyspie znalazły się ogromne żółwie? Zostały tam sprowadzone w XIX z Seszeli, jako podarunek dla brytyjskiego rezydenta majora Pearce’a.
Przed 1990 r. żółwie zamieszkiwały całą wyspę, obecnie ich przestrzeń życiową znacznie ograniczono (żyją w zamkniętej zagrodzie). Każdy z żółwi ma wypisany na skorupie niebieską farbą swój wiek. Ciekawostką jest, że mogą one dożyć aż 250 lat i osiągnąć wielkość do 400 kg!
Żółwie można karmić, głaskać a nawet łaskotać, co podobno bardzo lubią. Teoretycznie ich karmienie odbywa się dwa razy dziennie (o 10 i o 16), jednakże w praktyce turyści przy wejściu dostają liście, które można dawać zwierzętom o różnych porach.
Żółwie, żółwie, żółwie…
Oprócz żółwi na wyspie można zobaczyć budynek dawnego więzienia, w którym znajduje się mała restauracja i bar. Warto przejść się na jego dziedziniec, a następnie na drugą część, z której rozciąga się przepiękny widok na ocean. My oczywiście nie omieszkaliśmy spojrzeć w każdy zakamarek, który tylko się dało….
Żółwi na wyspie jest naprawdę dużo. Już przy samym wejściu widzieliśmy kilka „olbrzymów” a im głębiej w zagrodę wchodziliśmy, tym więcej ich tam było. Oboje pierwszy raz spotkaliśmy tak wielkie żółwie, co spowodowało u nas niemałą ekscytację. Żółwie były po prostu przeurocze i przemiłe. Jeden z nich przyszedł do nas z dalekiego krańca zagrody tylko po to aby spojrzeć na nas swymi pięknymi oczętami z wymowną miną „Gdzie jest dla mnie sałata?”. Nie mogliśmy postąpić inaczej, niż udać się po przysmak dla naszego nowego kolegi. Oprócz karmienia było oczywiście głaskanie i łaskotanie, z czego żółw był niesamowicie zadowolony. Później nawet nas kawałek odprowadził, póki inni turyści nie zajęli jego uwagi.
Przy wyspie znajduje się również rafa koralowa, którą można podziwiać mając przy sobie sprzęt do snorkowania. Na plaży można czasem podobno znaleźć meduzy i rozgwiazdy. Podczas naszego pobytu niestety ich nie było.
Forodhani Gardens
Po powrocie z Prison Island udaliśmy na spacer po Forodhani Gardens. Zbliżała się 17, więc ogrody powoli zaczęły zmieniać się w targ z pysznym jedzeniem. Pojawiali się sprzedawcy z owocami morza, otwierały się budki z kebabami, a także miejsca oferujące świeżo wyciśnięte soki, np. z pędów bambusa.
Same ogrody znajdują się bardzo blisko innych znanych miejsc Stone Town. Naprzeciwko ogrodów znajduje się stary fort arabski, a obok niego Dom Cudów, w którym mieści się muzeum historii i kultury. Tyle atrakcji w jednym miejscu 😊
Ostatnim punktem na mapie Stone Town tego dnia była znana lokalna knajpka – Lukmaan Restaurant. Jedzenie z niej było dobre, ale nie umywało się do tego, które jedliśmy w Jambiani w restauracji Karibu, o której pisaliśmy tutaj.
Wieczorem odpoczywaliśmy na tarasie naszego hostelu, podziwiając z góry nocne życie stolicy wyspy. Ciężko było nam uwierzyć, że ten tydzień tak szybko przeminął. Jutro mieliśmy udać się na Spice Tour a potem prosto na lotnisko… Już wtedy wiedzieliśmy, że będziemy tęsknić za Zanzibarem…
Spice Tour
Farma przypraw to obowiązkowy punkt każdej wycieczki na Zanzibar. Dlaczego? Ponieważ to idealne miejsce aby dotknąć, powąchać a nawet skosztować przypraw, z który słynie wyspa. Zastanawialiście się kiedyś jak wygląda drzewo szminkowe? Albo wanilia? Nie? My też nie 😛 Jednakże kiedy nadarzyła się okazja aby móc je zobaczyć „na żywo”, bez wahania postanowiliśmy to zrobić. A zapewniamy, że drzewo szminkowe i wanilia to dopiero początek tego, co na takiej farmie się znajduje.
Dzięki przewodnikowi, który oprowadzał nas po farmie, poznaliśmy nie tylko zastosowanie widzianych roślin w gastronomii i medycynie, ale także mogliśmy niektórych z nich pierwszy raz w życiu skosztować (np. jack fruit). Dlatego jeśli ktoś szuka fajnego, rzetelnego i mającego naprawdę dużą wiedzę o przyprawach przewodnika, to polecamy skontaktować się z tym człowiekiem. Spice tour na farmie Kizimbani kosztował nas u niego 15$ za osobę. W cenę była wliczona degustacja owoców, pyszny lunch, ręcznie robione ozdoby z roślin i transport.
Jednym z obowiązkowych punktów programu wizyty na farmie była prezentacja produktów, które można przy okazji zakupić. A są to nie tylko przyprawy, ale także perfumy i ręcznie robione mydła. Mamy tutaj małą radę – nie warto płacić za sztukę perfum/mydełek więcej niż 2 $. Takie same widzieliśmy później na lotnisku, w tej właśnie cenie.
Czas na farmie przypraw zleciał nam niesamowicie szybko. Była to świetna i pouczająca przygoda. Idealne zakończenie naszego tygodniowego pobytu na wyspie przypraw 😊